poniedziałek, 1 czerwca 2015

290. Agnieszka Kozłowska-Piasta. RAPORT

Zbliżam się już do trzeciej setki opublikowanych postów stąd wiem co mówię, gdy mówię że wiem: ludzie mi zazdroszczą... znajomości. Dość przelotnych najczęściej, niemniej naprawdę niezwykłych kontaktów z tymi nietuzinkowymi, podobnymi Pani Agnieszce, osobowościami. 

     Raport z warsztatu Zygmunta Molika Ciało i głos, Wrocław, 27 IV - 2 V 1996

Agnieszka Kozłowska - Piasta asystent muzealny w Muzeum Dialogu Kultur. Polonistka i animator kultury, dyplomowany PR-owiec i muzealnik. Uwielbia teatr i antropologię kultury; w muzeum odpowiada za edukację. Nim dotarła do Muzeum, w kieleckiej, umieszczonej w Rynku - Kamienicy pod Trzema Herbami - musiała przebrnąć przez konkurs. Zapewne warto było trudzić się w ten sposób bo to bardzo specyficzne Muzeum. Jest pozbawione eksponatów. Przyczyna? po co, skoro jego celem jest pobudzanie dyskusji na temat tego co łączy narody, kultury i rasy.
Raport powstał jako Rozdział VII pracy magisterskiej bronionej na Uniwersytecie Warszawskim (Wydział Polonistyki, Katedra Kultury Polskiej) w 1997, pod kierunkiem prof. dra hab. Zbigniewa Osińskiego. Agnieszka Piasta, Próba teorii i opisu warsztatu teatralnego.

      By powstać mógł Raport z warsztatu GiC Agnieszka wzięła w nim udział -
               o czym nie zapomniałam adeptów opisując pokrótce (17.05.2013). 

Warsztat Zygmunta Molika Głos i ciało jest jednym z najbardziej interesujących, szeroko znanych i cieszących się największym zainteresowaniem warsztatów teatralnych organizowanych w Polsce. Wielka liczba osób pragnących w nim uczestniczyć sprawia, że starania te często kończą się niepowodzeniem. Warsztat ten przeznaczony jest przede wszystkim dla osób praktycznie i na co dzień związanych z teatrem, czyli aktorów. Tak było i w przypadku warsztatu, w którym uczestniczyłam. Na siedemnastu uczestników tylko dwie osoby (ja i moja koleżanka) nie były związane z żadnym teatrem. Całą resztę stanowili aktorzy z wielu polskich i zagranicznych teatrów. Wspominając o liczbie biorących udział w warsztacie należałoby zwrócić uwagę, że „magiczna liczba” szesnastu uczestników, preferowana przez prowadzącego, została przekroczona. Po trzech dniach warsztatu dojechały dwie dziewczyny z  Lozanny i w ten sposób grupa liczyła dziewiętnaście osób.

W przypadku naszego stażu nie miało to wpływu na jego przebieg. Ponieważ dołączyły one po kilku dniach zajęć, kiedy reszta grupy zdążyła się już poznać nawzajem, do końca pozostawały obok głównego nurtu warsztatu. Jedna z nowych osób wcześniej pracowała już z Zygmuntem Molikiem, druga zupełnie nie mogła odnaleźć się w proponowanych nam ćwiczeniach i działaniach. 

Warsztat trwał 6 dni i został podzielony na trzy główne części obejmujące po dwa dni pracy:
·               Nauka „alfabetu”, poznanie pewnego repertuaru ćwiczeń;
·               Rozwijanie umiejętności, improwizacje w oparciu o nauczone ćwiczenia;
·               Dzielenie się „owocami pracy”, prezentacja indywidualna każdego z uczestników.

Pierwszy z etapów stażu obejmował naukę serii ćwiczeń mających na celu obudzenie ciała i głosu. Najważniejszymi założeniami były: utrzymanie równowagi „płynnej”, ćwiczenia obejmujące przede wszystkim pas ciała, od przepony po biodra, określany jako miejsce, z którego rodzi się wszelki ruch i dźwięk, płynność i pełna świadomość ruchów. Stosunek ćwiczeń ruchowych do głosowych wynosił 1 : 3. Wynikało to z konieczności zdecydowanie większej pracy, jaką musieliśmy wykonać dla prawidłowego obudzenia głosu.

   Pierwszym ćwiczeniem, które kazano nam wykonać, było odnalezienie w swoim ciele równowagi, określanej jako „płynnej”, odczuwanej zawsze, bez względu na wykonywany ruch.

Staliśmy na rozstawionych nogach, przenosząc ciężar płynnie z nogi na nogę, próbując określić proporcje wagowe obciążonej i nieobciążonej części ciała. Płynność i precyzja, ciągłe zwracanie uwagi na całościowe odczuwanie ciała, nic nie powinno się zdarzyć bez twojej wiedzy, bez twojej świadomości ciała – to słowa, które pomagały nam w ćwiczeniu.

Odkrywałam w tych ruchach coś ze skupienia charakterystycznego dla pantomimy, przy czym różnica była zasadnicza. Napinanie i rozluźnianie mięśni, rwane i mocno zdefiniowane w pantomimie, tutaj nabierało łagodności i nie było dla mnie tak wyczerpujące. Miałam poczucie łagodnej zabawy z własnym ciałem, paradoksalnej sytuacji relaksu w połączeniu z jednoczesną precyzyjną pracą.

   Następne zadania wymagały dużo większego zaangażowania: przeciąganie liny z boków, ciągniecie sznura poruszającego dzwon. W pierwszej chwili pomyślałam, że przecież nie jest mi to obce, kilka miesięcy wcześniej brałam udział w warsztacie uczącym podstaw pantomimy, prowadzonym przez Marka Oleksego. Byłam przekonana, że bez trudu dam sobie z tym radę. Niestety, zapomniałam o najważniejszym, wszechwładnym kawałku mojego ciała: pasie od bioder do przepony. To z tego miejsca powinien rodzić się ruch, a u mnie ta partia ciała pozostawała martwa i ograniczała się jedynie do machania rękami. Upomniana przez Zygmunta Molika spróbowałam jeszcze raz – i teraz wyszło!

   Nie sposób opisać wszystkich ćwiczeń składających się na cielesny alfabet. Wielkie wrażenie wywarło na mnie jeszcze jedno zadanie. Sięgam do podłogi, na rozstawionych ugiętych nogach, jakbym próbowała zbadać grunt za pomocą dłoni, a nie oczu. Obniżam się, powoli, nie wiedząc, co mnie tam czeka, dotykam i uciekam w przerażeniu zastygając z rękami uniesionymi do góry. Sam ruch do góry – gwałtowny i wysztywniający, budził we mnie przerażenie, niemalże czułam nieprzyjemną rzecz, której dotknęłam.

   Dużą sympatią darzyłam ćwiczenia, które wcześniej mogłam zaobserwować na filmie: ćwiczenia z Cieślakiem, należące do kanonu pracy w Teatrze Laboratorium. Opierają się one na izolowanym ruchu konkretnego stawu, który zaczyna kierować całą kończyną. Rozpoczynanie ruchu ręki od stawu barkowego wymaga wielkiej uwagi, trzeba to naprawdę poczuć. Możliwe staje się to gdy wyłączymy swą głowę, a oddamy się rezonansowi własnego ciała i pozwolimy swoim mięśniom decydować o naszym ruchu. Gdy starałam się to zrobić po gruntownej analizie i zastanawianiu się, nic z tego nie wychodziło. Kiedy poczułam to w ciele, cała czynność stała się prosta i mogłam bez przeszkód wybierać staw, od którego będę zaczynała ruch. Dużo łatwiej było dla mnie poruszać ręką prawą, niż lewą. Ta buntowała się i wymagała ciągłego zwracania uwagi, gdyż inaczej wykonywana czynność była kanciasta i bardzo źle przeze mnie odczuwana.

   Osobną grupę ćwiczeń, zaliczających się do alfabetu, były te, pokazane nam dopiero drugiego dnia, które można by nazwać akrobatycznymi. Świece, stania na głowie i moje ulubione, ale niestety nie opanowane do końca – przewroty w przód i w tył po skosie pleców. 

   Drugą część pracy każdego z pierwszych dwóch dni stanowiły ćwiczenia głosowe. Tutaj obowiązywała podobna zasada: podobnie jak ruch, dźwięk rodzi się z pasa między biodrami a przeponą. Z tego miejsca rodzi się oddech, a następnie dźwięk. Jest to całkowite zaprzeczenie normalnego oddychania. Powszechne jest oddychanie jedynie górną częścią płuc, tzw. szczytami płuc. Tutaj nauczono nas wykorzystywania całej powierzchni. Dzięki temu głos wydobywany w taki sposób jest dużo silniejszy, czuje się jego moc i prawdziwą barwę.

Ćwiczenia głosowe napawały mnie dużą obawą. Nigdy nie lubiłam śpiewać, uważając, że nie mam słuchu. Poza tym mam dosyć donośny głos i wszyscy dookoła natychmiast się o tym dowiadują. Doświadczenia na warsztacie pozwoliły mi całkowicie inaczej podejść do tej pomijanej przeze mnie formy ekspresji. Długo nie zapomnę wrażenia, kiedy chodząc po sali podtrzymywałam dźwięk, czasami stały, czasami modulowany i zmienny. Czułam jakby nad moją głową utworzył się tunel, kolumna dźwięku sięgająca przestworzy. Mój głos stawał się niemalże przestrzenny, wibrujący, o niesłychanej sile. Dzięki podpowiedziom Zygmunta Molika udało mi się zaimprowizować pieśń mówiącą o podróży w kosmosie. Wyobrażałam sobie gwiazdy, sputniki, księżyc, inne planety i statki kosmiczne. Do modulowanej, przedziwnej pieśni w którymś z następnych dni dołączyliśmy improwizację cielesną. Wtedy podróż oprócz przestrzenności głosowej uzyskała zdefiniowanie w przestrzeni mojego ciała i sali, w której ćwiczyliśmy. Podróżowałam radosna i szczęśliwa, aż w pewnym momencie nieodpowiednio wzięty oddech spowodował załamanie mojego głosu. Nie potrafiłam go już odzyskać i przerwałam improwizację. Zygmunt Molik, widząc moją niezadowolona minę, stwierdził: „No, teraz to zderzyłaś się ze sputnikiem”. W ten sposób, powodując śmiech, rozładował nieprzyjemną atmosferę, a ja z nową chęcią spróbowałam jeszcze raz. 

   Ciekawym doświadczeniem były wspólne ćwiczenia głosowe. Dźwięki przez nas wydobywane zlewały się ze sobą, przeplatały, czasami przekomarzały. Cała przestrzeń Sali wypełniała się czystą, mocną muzyką. Czułam się zjednoczona ze wszystkimi ćwiczącymi, ale nie straciłam poczucia własnej indywidualności. Słyszałam siebie, swój głos i słyszałam innych.

Piękne wrażenie dawały sytuacje, gdy jeden z głosów zdawał się wybijać ponad inne i wydawało mi się, jakby wszyscy pomagali jednej osobie wznieść się jeszcze wyżej. Kiedy komuś zdarzało się fałszywie wydobywać głos, nie miałam problemów z określeniem, z której strony sali dochodził tej ton.

   Drugi etap obejmował indywidualną pracę każdego uczestnika – długotrwałe improwizacje na bazie nauczonych ćwiczeń. To, co według mnie jest najbardziej interesujące, to poczucie całkowitej niezależności i dowolności w wykonywaniu ćwiczeń. Nikt nie nakazywał nam wykonywania czegokolwiek, każdy pracował nad tym, co najbardziej go interesowało, a jedyną rzeczą, o którą musieliśmy się troszczyć, to ciągłe poczucie przestrzeni, uwaga, aby nie wpaść na kogoś ćwiczącego obok. Początkowo była to rzecz najtrudniejsza, nie znaliśmy się nawzajem i dlatego przez pierwsze dni bardzo często, skupieni na prawidłowym wykonywaniu ćwiczeń i własnych poszukiwaniach, zderzaliśmy się z współćwiczącymi. Z czasem, kiedy lepiej poznaliśmy się nawzajem i przestaliśmy być dla siebie anonimowymi uczestnikami zajęć, nasze problemy z opanowaniem przestrzeni i otwarciem na innych zanikły.

   Improwizacje trwały bardzo długo – nawet do półtorej godziny. Mimo tego nie było chwili, abym się nudziła. Działania wykonywane przeze mnie miały różny przebieg: od płynnej podróży i przechodzenia z jednego do drugiego ćwiczenia, od nadawania całości pracy pewnego zabarwienia znaczeniowego – krążenie miedzy gwiazdami, wycieczka po podwodnym świecie – aż po bezsilność i wściekłość – ja nie wiem, co mam dalej robić.

   Najbardziej cenię sobie do tej pory wspomnienia momentów, w których czułam się prowadzona przez wykonywane ćwiczenia: całkowicie  wyłączona głowa, a moje ciało jak gdyby samo znajdowało sposób ekspresji. Było to uczycie, które próbowałabym porównać do może zbyt górnolotnie brzmiącego zapamiętania w tańcu.

   Nie zapomnę także mojej wspaniałej podróży po podwodnym świecie. Spowolnione ruchy, jakby woda stawiała opór, ucieczka przed wodorostami, które jeszcze bardziej hamują moja zdolność poruszania. Zmurszałe, porośnięte zielenią pnie, ryby, płynność i bezpieczeństwo. Zwiedzam nowy świat, w którym nic nie może mi się przydarzyć.

   Ciekawym doświadczeniem były działania i improwizacje wykonywane wobec innych. Wszystko, o czym do tej pory mówiłam, dotyczyło moich indywidualnych działań. Każdy ruch i każda czynność – zgodnie ze słowami Zygmunta Molika – musi odbywać się wobec otaczającego świata: przestrzeń, ściany, okna, ale przede wszystkim drugiego człowieka: partnera, współćwiczącego. Nie wolno zamykać się na otoczenie. Istniejemy, żyjemy, więc i ćwiczymy wobec innych. Kiedy wykonując swoja improwizację spotykam się z kimś innym, kto ćwiczy, przygląda mi się, powinnam zareagować. Muszę zauważyć jego cielesność, istotowość, muszę być z nim, wobec niego, choćby przez krótką chwilę. W taki sposób rodzi się prawdziwy, pozasłowny kontakt pomiędzy ludźmi.

   Ostatnie dwa dni zajmowała prezentacja każdego z uczestników warsztatu, zadaniem było pokazanie siebie z wykorzystaniem nauki zdobytej w ciągu ostatnich czterech dni. Każdy z nas mówił fragment tekstu i śpiewał piosenkę. Pokazy niektórych były wspaniałe, doskonale oddawały osobowość i charakter występujących osób. Bardzo interesujące były zmiany, jakim podlegały prezentowane utwory pod wpływem rad i poleceń Zygmunta Molika. Mój wiersz – „Ballada o samotnej pompie” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – z nastrojowej opowieści o bezsilności i braku sensu w życiu przemienił się w lot między gwiazdami, planetami, w podróż marzeń po wspaniałym, pełnym uroków kosmosie. W trakcie przerwy, po moim wystąpieniu podeszła do mnie jedna z dziewcząt, które dojechały później. Powiedziała, że mój wiersz, połączony z improwizacją opartą na ćwiczeniach wyuczonych w trakcie stażu, zrobił na niej niesamowite wrażenie. Nie mówiła po polsku, nie rozumiała więc treści, ale moje ciało i głos opowiedziały jej piękną, prawdziwą historię.

   Dzielenie się owocami własnej pracy – określenie Zygmunta Molika – jest bardzo ważnym punktem każdego jego warsztatu. Te dwa końcowe dni pozwoliły nam, uczestnikom, obdarować sobą innych, a także, a może przede wszystkim, zdać sobie sprawę z ogromu i wagi wykonywanej podczas trwania warsztatu pracy.

   Bardzo ważną sprawą, której w tym raporcie należy poświecić trochę miejsca, jest prowadzenie warsztatu przez Zygmunta Molika. Najprostszym określeniem wzajemnych stosunków między prowadzącym a uczestnikami podczas całego stażu jest sprzężenie zwrotne, wzajemne branie i dawanie. Indywidualne podejście do każdego ćwiczącego i odkrywanie w nim nawet przez niego nie uświadomionych pokładów talentu i energii – wszystko to dawało niesłychaną i do tej pory nie spotykaną przeze mnie atmosferę warsztatu. Przez pierwsze dni Zygmunt Molik zapraszał wszystkich uczestników na indywidualne rozmowy, wypytując podczas nich o nasze doświadczenia, oczekiwania i próbując nas jak najlepiej poznać.

   Zestawienie wyżyn intelektualnych opowieści, ocierających się o granice marzeń i Absolutu, podróżowania gdzieś ponad poziomem cielesności, sali do ćwiczeń, rzeczywistości, z oczyszczającym śmiechem i parodią uzmysławiającą nam nasze błędy towarzyszyło nam każdego dnia ćwiczeń. Prowadzący pozwalał nam na poszukiwania na własną rękę, cenił inność każdego z nas i w rozmowie ze mną określił to jako rzekome prowadzenie grupy, a w rzeczywistości poczucie prowadzenia przez grupę. Wszystko to było możliwe dzięki jego dostosowaniu do warunków grupy – tylko prawidłowa ocena naszych możliwości mogła sprawić, że nie czuliśmy się prowadzeni za rączkę.

    Podczas trwania całego warsztatu nie padł ani jeden termin techniczny. Cała nasza praca polegała nie na zgłębianiu np. techniki śpiewu z otwartą krtanią, ale przy dokładnym wykonywaniu poleceń Zygmunta Molika zdobywaliśmy umiejętności techniczne jak gdyby poza zasięgiem naszej świadomości. Pokrywa się to ze stwierdzeniem ze wspomnianego już przeze mnie wywiadu: „ W grupie to jest tak, że po prostu mówię: zaczynamy od tego i tego, czyli po prostu od pewnej określonej sytuacji fizycznej”.

   Z tego punktu widzenia interesujące wydaje mi się spojrzenie na możliwości grupy w tym zakresie. Tą nie nazwaną technikę czasami trudno było przyswoić osobom, które w pracy teatralnej mają już sporą praktykę. Nadmiar przyzwyczajeń, mechanizmów, jaki sobie wypracowali, sprawiał, że całkowicie „zielone” osoby – takie jak ja – często radziły sobie z tymi ćwiczeniami dużo łatwiej.

Celem warsztatu, określonym przez Zygmunta Molika w rozmowie, jest jednak eliminowanie problemów technicznych. Wynika z tego, że to, co dla mnie było czystą przyjemnością poznawania nowej techniki wydobywania głosu oraz własnych nieuświadomionych możliwości, dla innych było naprawdę ciężką pracą. Indywidualne podejście do każdego uczestnika widoczne było przede wszystkim podczas opisywanej przeze mnie prezentacji indywidualnej. Zastrzeżenia prowadzącego i propozycje pracy nad tekstem uzależnione były od możliwości poprawianej osoby. Efektem tego było zadowolenie grupy i każdego uczestnika oraz świadomość dobrze wykonanego zadania.

   Cały warsztat określiłabym sformułowaniem ukutym przez Zygmunta Molika dla potrzeb naszej grupy: wchodzenie na orbitę własnych możliwości, doznań i marzeń. Przestrzeń sali Teatru Laboratorium stała się na czas naszych zajęć przeźroczystym prostopadłościanem czystego dźwięku i ruchu. Docierały do nas tylko słabe dźwięki spoza miejsca pracy. Pamiętam dzień, kiedy ktoś zostawił otwarte okno. Padał wtedy ciepły, wiosenno-letni deszcz. Miarowy plusk kropli spadających i uderzających o parapet. A w sali my – skupieni, przejęci naszymi działaniami. Deszcz był wtedy dla mnie nierealny, jakby nieprawdziwy, pochodzący z innego świata. Słyszałam go, ale nie było miejsca dla niego w mojej rzeczywistości.

   Współćwiczący, z którymi przyszło mi spędzić kilka intensywnych dni mojego życia, stali się dla mnie bardzo bliskimi ludźmi. Może dlatego po zakończeniu zajęć ostatniego dnia uciekłam, starając się nie przedłużać chwil pożegnania. Wyszłam z Ośrodka, jakbym miała tam zjawić się następnego dnia punktualnie o godzinie 14.00, gotowa do dalszej pracy.

Jeszcze nigdy żaden warsztat nie wywarł na mnie takiego wrażenia, które spowodowało niesłychane trudności z ponownym zaaklimatyzowaniem się w codziennej rzeczywistości szkoły, domu, pracy i innych obowiązków. 

Ten opis odczuć z prac stażowych, w '96, dowodnie uzmysławia przemiany, którym metoda nieustannie podlega. Wielu z tych ćwiczeń od dawna nie ma w już Alfabecie ciała, inne podlegały przemianom; ten zbawienny dla głosu trening wręcz buzuje obfitym i kreatywnym Życiem.

Agnieszka Piasta także nie jest już tą samą 23-letnią studentką, która z zachwytem pracowała we Wrocławiu wiosną, choć pozostała wiośnianą dziewczyną, jak sądzę. Nim zyskała z okna widok na kielecki Rynek pracowała w Muzeum Zabawy i Zabawek, także wiele rozmawiała - publikując interesujące wywiady z tych rozmów. 

Tu prezentuje afisz z autografem Agnieszki Holland 
Fot. Ł. Zarzycki.
Wizyta w Muzeum Zabawy i Zabawek byłaby świetnym prezentem, mamy dziś Dzień Dziecka :-)   

2 komentarze:

  1. I jest czego zazdrościć, ale tak pozytywnie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiem, wiem, droga Jo, ty i ja myślimy (prawie) wyłącznie pozytywnie :). Poznałam i wciąż poznaję niezwykłe osoby, takie choćby jak Agnieszka P. - fakt nie do przecenienia.

    OdpowiedzUsuń